Prusowie to lud bałtyjski, pokrewny do Jadźwingów, Litwinów… Lud całkowicie wyrżnięty przez rycerzy zakonu nie­mieckiego sprowadzonego przez Konrada Mazowieckiego....



Nie doszukuj się, Drogi Czytelniku, w tytule tego tekstu żadnych resztek po byłej partii rzą­dzącej. To robota dla kogoś innego, obszczekiwać przegranego. Dawałem wyraz mojego zdania o tych osobnikach wielokrotnie, gdy rządzili, jak sami twierdzili. Wyobraź sobie natomiast, że Aleksan­der Głowacki, występujący pod szlachetnym pseudonimem Bolesław Prus, urodził się w Koszalinie. I co wtedy?

 
Jakież byłyby tego konsekwencje, gdyby tu został. Nie wyjechał do stolicy nieistniejącego państwa, bo wszak Warszawa była stolicą Polski bez Polski, nie robił tam kariery w prowincjonal­nych gazecinach nie tylko jak na imperium ruskie, ale w ogóle. Wiadomo, nawet Petersburg to Paryż nie był. Zbudowany przez diaboliczne siły potworek północy. Prus przynajmniej wiedział coś o tym, jak się buntować, ale tak, by go zaraz na Sybir nie wywieźli, albo by mu nie kazali zadyndać na stryczku.

 
Syndrom Niemca – pazernego, zakłamanego, chytrego, podstępnego, drapieżnego – ale odzia­nego w cudzą skórę romantyzmu, sentymentalizmu, czułostkowości i moralizatorstwa – ten miszmasz wszystkiego, co zalatuje Zachodem, z tym ich własnym, nawet nie wschodnim a wyłącznie germań­skim barbarzyństwem. Ten syndrom, potem powiem, po co przywołuję to słowo już drugi raz, gdy przywołam je po raz trzeci, objawia się dokładnie w tym, co zrobili ze słowem Prus. Prusowie to lud bałtyjski, pokrewny do Jadźwingów, Litwinów… Lud całkowicie wyrżnięty przez rycerzy zakonu nie­mieckiego sprowadzonego przez Konrada Mazowieckiego, tak wdzięcznie u nas nazywanego krzyża­kami. Krzyżak wszakże to taki duży pająk zasiedlający zakamarki strychów i spichlerzy. Nie dorasta do rozmiarów tarantuli, ale powiedz to komuś z arachnofobią. Jego wdzięcznie mieniące się w słoń­cu padającym ze świetlika sieci, dygocące właśnie, bo chapnęły latającą po zakamarkach rzeczywi­stości muchę, tak pięknie obrazują każdego szwaba. To wszak dobrzy ludzie, tacy teraz zjednoczeni z Europą, tacy… Europa całą gębą, panie dziejku.

 
I ci kulturalni Niemcy wyrżnęli to dzikie plemię, doskwierające nam Polakom swymi najazda­mi i napaściami na piaszczyste Mazowsze. A po ich wybiciu, sami po wiekach nazwali się Prusami. Swoje durne państwo wynieśli do pozycji boga ponadolimpijskiego w apoteozie, jaką im spłodził ich grafoman Hegel. Ten to umiał kity walić. Cóż to za filozof, co miłuje głupotę totalną. Rozbierz sobie etymologię tej filozofii na czynniki pierwsze w samodzielnej pracy naukowej, Drogi Czytelniku. Tu Cię nie wyręczę. Po latach, wiekach my Polacy, może trochę, aby ulżyć pamięci naszych sąsiadów zza Buga i przed Buga, gdzie się zasiedlili dawno, owych mieszkańców Prus nazwaliśmy Prusakami. Prusak też w Polsce nie ma dobrych konotacji, bo to robal, a ściślej owad pokątny, szary, wielonogi i opancerzony. Miłośnik miejsc wilgotnych, brudnych i ciemnych.

 
Prus natomiast wiedział, widać, skąd mu się to pseudo wzięło. Nie z lamusa, ale i owszem, czemu nie, skoro tak chce Czytelnik. Nawet lamus jest przy pruskości Prusaków miejscem szlachet­nym i dostojnym. Wywlókł im tego Prusa, by im nieco pod nosem powywijać, choć gnębiła go raczej inna nać. Na pewno nie od marchewki. Nasi bracia Słowianie zza bardzo dalekiego Buga. A może daleko i jeszcze dalej zza Buga. Jak kto woli. O to pytajcie się takie wyschnięte śliwki jak Andrzej Stasiuk. On wie, jak z dezertera zrobić z siebie podżegacza wojennego. Jak przy tym płakać rzewny­mi łzami krokodyla zaprowadzonego nad Bug prościutko znad Nilu.

 
Polska pustynnieje. I owszem, czemu nie, skoro tak orzekli panowie bezrefleksyjni. A tu pan Stasiuk opowiada nam, że dawniej to było wody w tym Bugu, że wszędzie były piaszczyste łachy a przejść można było z wyspy do wyspy na piechotkę. A teraz to rzeka pełną gębą. Nie czytałem tego wodolejstwa, mówię na podstawie zasłyszanego w Polskiem Radio wywiadu z zaślimaczonym auto­rem tego wiaderka łez. A gdyby tak uruchomić, wiem, że to trudne, refleksję… I co wychodzi. Czyli dawniej, gdy nie było efektu cieplarnianego, rzeka Bug była wyschnięta, a teraz, gdy efekty efektu cieplarnianego się objawiły, to rzeka jest taka, że lepiej nie wchodzić w jej głębokie nurty. Jeśli to ma być efekt cieplarniany, czyli owe spustynnienie Polski po wejściu w życie w propagandzie świa­towej nowego trendu, to proszę bardzo, więcej takich efektów. Ktoś tu, kurka wodna, lekko przeste­rował tymi efektami.

 
Taki element, który nadziewa orła białego na ukraiński tryzub i skacze z tym po scenie jak małolat, niech ma za swoje. Skoro niczego nie zrozumiał z własnej historii, to czego oczekujecie, że zrozumie z historii Polski, historii Europy i Świata? Instynktem i psim swędem doszuka się zapachów utraconej przeszłości i nawet nie zauważy, że to jemu samemu zdało się i udało dogonić własny ogon i nawet obwąchać sobie pod ogonem.

 
Jak mu zapachów wiochy brakuje, to tu w Prusach mam paru kmieci, którzy mu udzielą kąta w oborach, stajniach, chlewikach i kurnikach. Nawet pobudujemy mu tu specjalny gęśnik. Chętnie przyjdę z młotkiem, gwoździe musiałby sobie sam zapewnić, żeby nie gdakał potem, że mu przysze­dłem wbić gwóźdź do jego trumny. Dechy pozbijamy, gęsi nasprowadzamy, tyle tego łazi teraz po ulicach, czytając już tylko komórkę, modląc się do niej i kłaniając, że towaru do gęśnika nie zabrak­nie. I będzie ten upragniony odór jak ta lala.

 
Ale jak kto prostą czynność odróżniania prawdy od fałszu, nazywa wysiłkiem intelektualnym, albo intelektualnym fiu bździu, albo inną wypociną, to nawet taki gęśnik nie wystarczy, by go obu­dzić z maligny. My tu w Prusach nie okradamy naszych pradawnych sąsiadów. Jeszcze nie powario­waliśmy. Nazywamy to miejsce Pomorzem lub Pomorzem Zachodnim. My tu nieco ahistorycznie na­zywaliśmy Koszalińskie Pomorzem Środkowym.

 
Jednakże nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, które postawiliśmy na wstępie. Co by było z Prusem w Prusiech? Albo, jak kto woli, w Prusach. To dobrze postawione pytanie, niestety bez odpo­wiedzi. Dziś nie ma dobrych gazet, bo te, które uchodzą za dobre, czyli są jako tako wzięte, są ni­czym wobec prasy w czasach Prusa w Warszawie, tak w tamtych czasach przecież krytykowanej przez poetów romantycznych i postromantycznych. Przypomnijcie sobie, i Ty Drogi Czytelniku, „Dziady” i wypowiedzi innego paryżanina Norwida. Oni na prasie polskiej suchej nitki nie zostawiali. Mieli większe, można rzec, wyższe oczekiwania. A dziś prasa spauperyzowała, jest bowiem jak gust ulicy: płaska, miałka i nijaka. Piśmiennictwo prasowe to jest dopiero ogon. Do obwąchiwania przez jeszcze gorszych niż opisywany tu mimochodem miłośnik wsiowych odorów.

 
Wsi wesoła acz spokojna, jak rozbiegane oczka uchodźców ze Wschodu, którzy nas Tu ura­czyli swoją wysoką kulturą i literaturą, nie obraź się na mnie. Mnie twoje odory, odorki i fetorki nie przeszkadzają, pod warunkiem, że nie trujesz nas wszystkich wysokorozwiniętą chemią. Czemu, atoli, piszę o tym Prusie? W tymże Polskiem Radio odgrzebano zapewne też z lamusa, albo innej makula­tury, niegdyś sławne felietony Prusa. Czyta je w sposób bajkowy Kazimierz Kaczor. Nie czepiajcie się do aktorów. Aktor to ktoś, kto wypowiada cudze kwestie. Jak mówi coś od siebie, to ludzie głowę odwracają. Tak, tak, wypomnicie mi zaraz Moliera. Nie życzę jednak żadnemu z aktorów roli auto­rów. Mówię o roli życiowej, jak wolicie, życiowej roli. Przypomnijcie sobie „Powieść teatralną” tego antypolskiego i antypisłsudczykowskiego Bułhakowa. Jak skończył autor, który pchał się na scenę? A lekcje aktorstwa jak przeżył? Jak odorek biurokracji. Porewolucyjnej.

 
Tyle w naszym życiu może namieszać, gdy ktoś odgrzebie starą pisaninę, która w ustach ak­tora zabrzmi od nowa, jakby ją kto dzisiaj pisał, opisując nasz polski kołtun, bigoterię i zaślepienie niskimi instynktami, gdzie nie ma najmniejszego miejsca na bodaj zdrowy rozsądek, naukę, o wiedzy już nie wspominając. Aktorzy pozamieniali się w uktorów, autorzy też w uktorów. Wszystko się zlało w jedno wielkie bagno ignorancji i zaprzaństwa. Ale pod nowym szyldem poprawności politycznej, neotolerancji i otwartości. Nie koniecznie umysłowej.

 
A my tu w Prusiech pławimy się w nowej tendencji, że trzeba Niemca chwalić, bo jest mądry, uczony i rzetelny. I tak nas uczy tolerancji, rozumianej jako akceptacja, czyli owej neotolerancji wła­śnie. Podczas gdy tolerancja to po prostu odporność, ktoś tolerancyjny jest odporny na coś lub być może kogoś. Na fetor wsiowy lub ludzki. Ci Niemcy, którzy przywdziani w cudzą skórę owieczek, z nas tu robią baranów. To jest dopiero, obiecany na początku syndrom Niemca. Co tam przy nim syndrom sztokholmski. Tamto przy tym to była tylko czułostkowa histeria a to historia.

 

Z Bogiem.

Andrzej Marek Hendzel

Koszalin, 06. czerwca Roku Pańskiego 2024.